Witam Was serdecznie,
weekend dobiega końca, jak zawsze za szybko. Wczoraj byliśmy na kiermaszu wielkanocnym, który jest organizowany przez Muzeum Rolnictwa w Szreniawie. To całkiem blisko wioski, w której mieszkam, ale było na nim bardzo dużo ludzi z Poznania. Poszłam tam na rekonesans, by zobaczyć jak to wygląda, kto się wystawia, ile jest wystawiających itp. Zamierzam sama wystawić swoje prace, ale dopiero przed świętami Bożego Narodzenia. Cóż, jak chyba na wszystkich takich kiermaszach było duuużo jedzenia, stragany z plastikowymi zabawkami dla dzieci, górale, trochę decoupage`u i innych ozdób świątecznych. Ludzi sporo, parking zastawiony na full i naprawdę zwiedzających pełno w każdym zakątku. I to w sobotę tydzień przed świętami, a spodziewałam się, że ludzie będą sprzątać i myć okna. Pogoda była ładna, pochodziłam, popatrzyłam i się podbudowałam. To co widziałam nie było złe, ale też przekonało mnie, że nie mam się czego wstydzić i mogę wystawiać swoje prace.
Kupiłam też pierwsze gęsie wydmuszki :o)) Na te święta już nie zdążę, ale na kolejne coś podłubie.
Dziś chciałam pokazać jedną z moich pierwszych prac. Uczyłam się wszystkiego na butelkach po winie. Dlaczego po winie? To za chwilę.
Na tej pierwszy raz robiłam cieniowania
Z tego cieniowania też byłam bardzo dumna. Całą pomalowałam na jakiś jasny kolor, typu złamana biel, później dół i górę szyjki na fioletowo i dwoma gąbeczkami maczanymi na zmianę w fioletowej i jasnej farbie tapowałam: fioletem na jasnym, jasnym na fiolecie. I tak wyszło.
I pierwszy dwuskładnikowy krak z moim ulubionym motywem różanym.
Krak słabo widać, bo zdjęcia kiepskie i od razu przyznam się do błędów. Step dwa był niedokładnie położony i w wielu miejscach nie pokrywał stepu pierwszego więc porobiły się "mazy" zrobione pastą postarzającą. Wśród oglądających ją osób bardzo się podobała, ale oni nie wiedzieli co i jak więc wydawało się im, że tak ma być...
A dziś też moja mała rocznica, której tak naprawdę wcale nie chciałabym w swoim życiu. Dokładnie siedem lat temu, po badaniach, które miałam na początku kwietnia dowiedziałam się od lekarza: ma pani celiakię, chorobę autoimmunologiczną, w której organizm nie toleruje glutenu. Niestety jest to najgorszy, bo trzeci stopień tej choroby. Musi pani przejść na bardzo ścisłą dietę bezglutenową.
I to było wszystko. Resztę wyczytałam w internecie, w książce, którą kupiłam, na forum dla celiaków, które kiedyś czytałam.
Ale nie wiedziałam, że glutaminian sodu robią w 85% przypadków na pszenicy, a on jest wszędzie, nie wiedziałam, że jogurty są zagęszczane, czyli zawierają gluten, nie wiedziałam, że gluten jest w wędlinach...
Po czterech latach musiałam brać sterydy, bo było bardzo źle. Nie będę wdawać się w szczegóły, że nie trawiłam laktozy, przez co musiałam przejść na bezwzględną dietę bezmleczną... byłam załamana. Ale sterydy pomogły i po siedmiu miesiącach mogłam je odstawić.
Dziś już wiem bardzo wiele, przede wszystkim to co mogę jeść to: owoce, warzywa, ryby, ryż, kukurydza, nabiał ale ten bez zagęstników, czyli właściwie odpadają jogurty (nawet te pitne) i słodkie serki, no i typowo bezglutenowe produkty, które są już dostępne nawet w marketach, ale są drogie (6 kromek chleba kosztuje od 5 do 7zł). No i nie mogę pić piwa, bo jest na jęczmieniu, a jęczmień zawiera gluten, wódka jest na pszenicy, więc pozostały mi wina, a po winach butelki :o)
Powiem tylko, że ta dieta nie jest fajna. Zastanawiam się, dlaczego zaczyna się robić modna wśród osób, które chcą schudnąć? Ja nie schudłam, pomimo tego, że nie jem chleba, bo bezglutenowy mi nie smakuje, makaron jem sporadycznie. Może tylko nie przytyłam. Cały czas mam wagę sprzed dziesięciu lat. W ciąży przytyłam tylko 10kg, i nie jadłam za dwóch, nie miałam "apetytów", nie jechałam o 22-ej do sklepu po pączki i kwaszone ogórki, jak to ponoć robiły moje koleżanki. W ciąży tylko dbałam o siebie, bo celiakia to przede wszystkim niedobór żelaza, ciężka anemia i bardzo słabe wyniki krwi.
Tak naprawdę nikt nie wie ile razy miałam swoje małe i duże załamanie nerwowe, ile razy trzymałam w ręku bułkę i już chciałam ją zjeść, ale... to było już po sterydach, bo przed zachowywałam się jak alkoholicy... kupowałam np. pierniki i chowałam gdzieś aby nikt nie widział i podjadałam... wychodząc ze sklepu szybko w samochodzie jadłam Princessę, ale w końcu zrozumiałam, że nie oszukuję męża, mamy, lekarza, oszukuję siebie, szkodzę sobie nikomu innemu. Mój organizm wyniszcza sam siebie, a ja mu w tym pomagałam.
Siedem lat mi zajęło pogodzenie się z tym, że nie zjem tortu na Tomka urodzinach, że jutro muszę zrobić zakwas na żurek bezglutenowy, że pizza, którą bardzo często zamawia mój mąż i której fanem jest już mój syn nie będzie też moim przysmakiem. Kiedy oni zamawiają pizzę wychodzę z pokoju...
Wiem, że inni mają gorsze choroby i pocieszam się tym, że mnie spotkało tylko to, ale czasami zastanawiam się: dlaczego?
To na dziś wszystko. Przepraszam, że tak... ale musiałam się wygadać
Pozdrawiam Was i zapraszam. Jutro robię zdjęcia tacy, która pojedzie do Basi, na pewno pokażę.
Miłego wieczoru
Mirella